http://picasaweb.google.com/aroundsouthamerica
25.07.08 (pt.)
Noc kombinowana: część w autobusie z Zumba do Vilcabamba (do 4:00am), zaś “squatowanie” w niedokończonym domu (4-6am) ;).
VILCABAMBA. Wspomnę tylko, że “miły” pan bagażowy walnął mój plecar na środek ulicy, a że akurat padało, to się umrusał nieco (plecak)…
Oprócz tego w ogóle nie miałem pojęcia, gdzie jestem… Ani Plaza de Armas, ani żywej duszy na ulicy… dlatego postanowiłem przeczekać w pustostanie ;).
Miasto jest maluśkie, ale ładniutkie :)! Jedyny szkopuł, to kiepska pogoda… Ciągle mży… Zupełnie inaczej sobie wyobrażałem Ekwador… Well, na pogodę, panie, nie poradzisz ;)…
Z powyższego powodu zdecydowałem, że nie nawiedzę pobliskiego Parku Narodowego Podocarpus (w Vilcabamba za darmo, 10 USD w Loja). Łażenie w deszczu, moknięcie i marznięcie - zdecydowanie NIE :)! Poza tym park nie jest jakoś szczególnie egzotyczny, wiec nie żałuję za bardzo :)!
Lubię patrzeć, jak się miasteczka budzą do życia :)…
Najpierw zwiedziłem “mercado” (ryneczek), który prawie przeoczyłem, bo jest tyci-tyci (przy dworcu autobusowym).
Zaś śniadanko (już sprawdzony patent w Zumba: tuniol (0.60 USD), gineos (banany - te małe) (0.05 USD (!!!)) i bułeczki (0.10 USD) na ławeczce pod daszkiem z widokiem na Plaza de Armas - pięknie :)!
Nie mogę się skontaktować z servasowymi DH, ociągają się z otwarciem kafei internetowych, pada, więc postanawiam ruszyć dalej - do LOJA.
Autobus kosztuje 1USD (1h jazdy) i odjeżdża naprawdę co chwile.
w LOJA pogoda wcale się nie poprawiła…
Po akcji zapomnienia w kafei internetowej dysku zewnętrznego i mega sprintem zdążeniu zanim ktoś go sobie przywłaszczył, okazało się, że Ximena czeka na mnie w Cuenca, więc zaoferowałem sobie szybki spacer po Loja w deszczyku (kapuśniaczku).
LOJA wcale nie wydała mi się aż tak interesująca, jak przedstawiono w przewodniku, ale może to kwestia pogody… Nie fascynują mnie kościoły młodsze i mnie urocze niż poznańskie oraz bramy miejskie budowane przed kilku laty, a stylizowane na XVIII wiek…
Autobus z Loja do Cuenca (7,50 USD, 5-6 h, z obsuwą).
Fajnie by było, gdyby w połowie drogi nie przysiadł się do mnie jakiś “siuśfol”, z… - nie napisze, co miał nie tak ze spodniami…
Pięknie, bo Ximena (”He-mana” mieszka bardzo blisko terminala autobusowego - nie musiałem daleko biegać. Już się zdążyło zrobić szaro, a dobra zasada “przeciwobrobieniowa” głosi: “nie popylać z full-plecarem po ciemniaku” ;)!
Akurat tak się miło zdarzyło, że Paula - córeczka Esperazy (co za piękne imię - “Nadzieja”!) kończyła dwa latka i bardzo licznie się rodzina stawiła i mogłem być światkiem ekwadorskich urodzinek :)! Tego zwykły turysta raczej nie doświadczy ;)!
Jak to się szybko zapomina, a ile wysiłku - zazwyczaj Mamy - to kosztowało, żeby brzdącom zorganizować urodzinki - DZIEKUJĘ!
Spanie dawało się we znaki, więc grzecznie po 23-ej do łóżeczka - ach! - jak dobrze ;)! A wcześniej GORĄCY prysznic (chyba ostatni tak gorący był w Coroico, w Boliwii ;))!