04.07.2008 (pt.)
Huacachina (Ica). Camping na jednej z wydm.
Rano - jak wytykam głowę z namiotu - to wydaje mi się, że wylądowalismy na jakiejś innej planecie. Wokół piasek, cisza, spokój. Nad ranem jednak jest w tych okolicach zazwyczaj mgła, więc chowam się z powrotem do ciepłego domku (na sandboardowe szaleństwo przyjdzie jeszcze poczekać) i dosypiam dwie godzinki. O 10-ej rano pędzę z góry (cudnie się zbiega po piasku!) wypożyczyć deskę do snowboardu. (Biegnę niezwykle szybko, bo rewolucje gastronomiczne jeszcze dolegają, a “banos” [WC] na wydmach brak).
Pytaliśmy noc wcześniej i za 10 PEN można mieć deskę (”tabla“) na cały dzień. Wypożyczalnia jest jeszcze zamknięta, ale na plaży spotykam pana, co mi deskę za 5 PEN odstępuje. Wspinam się na górę, ale nie jest łatwo. Już się nie mogę doczekać, aż zjadę. Przypinam deskę do stóp (Michał z boku bacznie obserwuje moje poczynania czekając na swoją kolej), wstaje i… ani rusz! Jezu, ile trzeba się namęczyć, żeby się stoczyć w końcu po takiej wydmie! Ten sandboard najnormalniej w świecie nie działa! Przykro się robi. Michał próbuje i również bez skutku. Kilka razy zjeżdżamy siedząc na desce, ale przyjemność nieproporcjonalnie mała w porównaniu do męczarni wspinania się na nowo pod górę. Wieczorem piasek robi się bardziej suchy i jakby trochę szybciej się jechało. Generalnie stwierdziliśmy, że ten cały sandboard to jaką ściema.
MW: nieźle jest twarzą do przodu, tylko przez kilka dni trzeba wydłubywać piasek z oczu i uszu. Na “siedziaka” też można niezłą prędkość rozwinać. Przy odrobinie szczęścia - jak ja to zrobiłem - również można niezłą “glebę” zaliczyć ;)!
Cały dzień wylegujemy się na piasku, opalanko, czytanko, chill-out generalnie. O 19-ej jest już zupełnie ciemno, więc do spania. A co sobie będziemy żałować! W końcu podróżujemy i się meczymy baaardzo :)!
05.07.2008 (sob.)
Huacachina (Ica). Namiot na wydmach
Bierzemy taxi do Ica - 5 soli.
Bus do Limy - 18 soli.
2+8 soli taxi do “hościny”.
1,5 sola - Internet w Limie.