03.06.2008 (wt.)
Noc w autobusie z Salty do La Quiaca (przygraniczne miasto w Argentynie). 55 ARS (ok. 39 PLN)
Zimnica na maxa! Na dworcu autobusowym przygranicznym “wieje” Boliwią :)! Dla nas - egzotyczne - kobiety, no i opłata za kibelek ;)! Bagażowy od autobusu też wymęczył jakąś “monetite” ;)…
W La Quiaca do przejścia granicznego jest bliziutko i punkty kontrolne obu krajów są obok siebie (nie jak między Brazylią i Urugwajem - vide poprzednie posty :)). Bez żadnych problemów przekraczamy granicę i udajemy się na autobus do Tupiza (10 BOB, ok. 3.30 PLN).
Organizacyjne: tak jak Ewie w Brazylii nie działały karty, tak mi w Boliwii nie działa VISA Elektron. Pokazuje komunikat, ze niewłaściwy PIN… Nieco wyprzedzając rzeknę, że w Uyuni, Potosi, Sucre też nie działa… [Post factum - po prostu 3x gdzieś wpisałem niewłaściwy PIN i została automatycznie zablokowana ;). No cóż… ;)].
W Tupizie polecam kibelek - co za niespodzianka po schludnej - jednak - Argentynie ;)!
Czas nagli, więc nie zostajemy w Tupizie, choć można stąd ponoć jechać na salar, ale drożej niż z Uyuni, no i na konikach też w okolicy pogalopować można!
Autobus z Tupizy do Uyuni (50 BOB, ok. 17.50 PLN). W tej części Boliwii nie ma szos asfaltowych… Piach, przez pustynie, kurzawa taka, że koniec. Jest!!! Prawda-li to!!! Zaraz koło mnie, miejscówkę wykupiła koza!!! No i podżera mi nogawkę od czasu do czasu ;)!
Zmieniamy autobus po drodze, a dojeżdżając do jakiejś osady przekraczamy koryto rzeki… Wyschniętej oczywiście ;)!
Organizacyjne: bierzcie worki, by w nie włożyć plecaki. My nasze otrzymaliśmy w kolorze piaskowym po załadowaniu ich do “luku bagażowego” (lepiej na dach :))!
Wreszcie dobijamy do Uyuni (14.000 mieszkańców). Jest już późno… Mnóstwo straganów z naprawdę ładnymi rzeczami: głównie czapy (15 BOB, ok. 5 PLN), rękawiczki (10-20 BOB, ok. 3.50-7 PLN), skarpety (15-20 BOB, ok. 3-7PLN), śliczne swetry (55-65 BOB, ok. 18-22 PLN).
Lokujemy się w Alojamiento za 20 BOB / os. (ok. 7 PLN). Pokój syfny: 2 wyra, stół, wieszak, no i chyba krzesło… Zaskakująco - pościele wydają się czyste… Nieważne: i tak śpimy w śpiworach, bo ziiimnoo!!!
Wcześniej jednak wypytujemy o agencje turystyczne, które organizują wycieczki na salar. Jest wiele wariantów. My się zdecydowaliśmy na trzy dni. Ceny od 65-90 USD. Nasz koszt to 75 USD. Myślę, że 80-85 USD to norma. Trudno - nie da się stopa na salar złapać - wspieramy przemysł turystyczny Boliwii! Pół płacimy tegoż dnia, drugą połowę jutro przed wyjazdem o 10.30!
Szybko spać, bo zimno!
04.06.2008 (sr.)
Uyuni. Alojamiento 20 BOB (ok. 7 PLN) / os.
Przed wycieczką mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia, ale - co ważne - jest tanio! Nie kłamali ;)!
Sandwich z kurczakiem - 5 BOB (ok. 1.60 PLN)
Woda 2l - 5-6 BOB (ok. 2 PLN - nie tak tanio ;))
Ewa kupuje śliczny sweterek, a ja pozbywając się nieco wagi z plecaka za trzy koszulki (dziękuję VWP za darmówki) staję się posiadaczem czapy, która to niby na początku miała być pochodzenia boliwijskiego, zaś pani zmieniła zdanie, że jednak z Peru, a po zakupie okazało się, że “made in china” ;)! Ale z ładną podszewką ;)! Rękawiczki 10=>8 BOB (ok. 3 PLN).
Pod biuro agencji podjeżdża jeep, ładujemy plecaki na dach i ruszamy! Jak się później okazało, mieliśmy dużo szczęścia, bo bardzo sympatyczni trafili nam się towarzysze podróży: starsi państwo ze Szwajcarii (inż. Alfredo i Helena), Szkot Neil o nazwisku całkiem nie szkockim (Ferguson. Też inż. - wliczając Ewę, już trzeci!) oraz - z nazwiska tylko - kolejny reprezentant krajów nordyckich (Osmundsen) - Asher z Wielkiej Brytanii, który miał pokrywające się z moimi zainteresowania: kung fu (ale tai-chi), gra na gitarze i nagrywanie muzy na kompie! Cóż za miły zbieg okoliczności! A na dodatek Alfredo to mistrz Aikido z 40-letnim doświadczeniem! A Helena, to nawet Vipassanę znała!
Que lindo! (”jak ładnie” ;))!
Dioni, nasz szofer i nobilitowany kucharz (bo tak naprawdę, to panie gotują, a nie kierowcy, oni tylko podają strawę) zabrał nas na cmentarzysko lokomotyw. Dużo zardzewiałego żelastwa, jak głosił napis: “potrzebującego mechanika z doświadczeniem ;)”!
Zasadniczo wysoko cenię sobie luksus podróżowania samemu, gdzie nikt nie popędza i można “take your time” :)…
Większość agencji turystycznych organizuje identyczne wycieczki pod względem proponowanych tras.
Zwiedzanie jest ekspresowe: 10-15 minut na fotki i wio dalej ;)!
Po rzeczonych 15-u minutach udajemy się do wiochy, gdzie się wyrabia duperele z soli. Zaś udajemy się do pobliskiego hotelu z soli & “muzeum” (szumnie nazwane), gdzie “wstępnym” jest zakup czegoś ze sklepu…
Główną atrakcją naszej wycieczki, największą Boliwii, jedna z najważniejszych w całej Ameryce Południowej - Salar de Uyuni - największy na świecie - 12.000 km2!!! Zaskakująco (lub nie): wygląda zdecydowanie lepiej na zdjęciach niż w rzeczywistości! Przystanek na Isla Inca Huasi, pełnej kaktusów (15 BOB, ok. 5 PLN), na środku salara. Można się wspiąć na szczyt górki i podziwiać salar-panoramix 360 stopni :)! Luksus jest - nie ma co! ;): kibelek wliczony w cenę biletu ;)! Milutki obiadek z lamy, na kamiennych stolach, na “świeżym” - milusi!
Standardowym bajerem jest trzaskanie fotek mirażowych - zapraszamy do galerii!
Ogólnie “naprawdę warto” - robi wrażenie!
Stamtąd jadziem do San Juan de Rosario, gdzie można zwiedzić cmentarz za 5 BOB, ale było już późno i ciemnawo, przestraszyliśmy się boliwijskich duchów i nie skusiliśmy się ;)!
W cenę wycieczki wliczony jest transport, spanie i jedzenie.
W oczekiwaniu na kolację Asher wyciąga szachy i gramy… 2h… Było blisko, alem zmoczył, bo nie znałem zasad (słoń trąbalski - zapominalski ;))… Cieszą mnie jednak słowa uznania ze strony zwycięzcy, no i chyba nie wstyd przegrać z kimś, kto wozi po całej Ameryce Południowej szachy ze sobą, co?! A “odwrotna wiktoria” zasłużona dzięki tatowej nauce: “każda figura musi być chroniona inną” ;)! Dzięki Papaju!
Hotelik jest zaskakujący - prawdziwy z soli! Wyrka, stoły, tylko sedes nie ;)!
05.06.2008 (czw.)
San Juan (ok. 3.800 m n.p.m.). Wycieczka
Dajemy po śniadanku na Laguna Cañapa i pół-aktywny wulkan Ollague (coś tam się z niego dymi ;)).
Przy wstępie do Parku Eduardo Avarez (?) wykasowują nas po 30 BOB (ok. 10 PLN), nie wliczonych w cenę wycieczki. Bilet należy zatrzymać do dnia kolejnego.
Kolejną atrakcją wycieczki są flamingi! Po drodze skanujemy kilka jeziorek. Do flamingów daleko, ale czego nie robi dobry zoom ;)!
Wieńczy dzień (o ile dobrze pamiętam) tzw. Arbol de piedra (”drzewo z kamienia”) - taka skała co to ma więcej na górze, niż na dole (w przeciwieństwie do pozostałych kamlotów;)).
Dobijamy do “refugio“, ale nie takiego jak w górach, tylko zwykłej chaty na pustyni. Ma być w nocy -20 st. Brrr…
Jeszcze przed zachodem słońca Asher prowadzi mini-trening tai-chi i wzajemnie się nakręcamy, jakie to kung-fu (w ogóle, nie konkretny styl) jest bombowe ;)!
Czegóż to nie robi jedna flaszka rumu przezornie - na zimno - zakupiona w Uyuni (25 BOB, ok. 8.50 PLN)! Od razu wszyscy (6 osób!) się rozgadali, Asher zaczął wszelkie bajery fizyczne demonstrować, Alfredo jakoweś Aikido-obrotasy, Helena - Źródła Wiecznej Młodości, ale najśmieszniejszy był Neil, gdy “zasnął”, jak mieliśmy “lewitować” Helenę. Jak się mówi: “śmiechu było, co niemiara”! :))
Podsumowując: 5 na 6 osób miało coś wspólnego ze sztukami walk (wliczając nas - sie wie)!
06.06.2008 (pt.)
“Refugio” (4.110 m n.p.m.). Wycieczka
Miało być mega zimno, a wcale nie było tak źle! Nawet się trzeba było z “klamotów” nieco rozpłaszczyć!
Mimo to nie spało się dobrze… W nocy się budzimy, już się wydaje, że rano, a tu 2 am… Ciężko zasnąć… Pamiętać trzeba, że spaliśmy na ponad 4.000m!
Pobudka o 5.00-5.20 i bez śniadania, do lodowatego auta i w drogę!
Jak będziecie kupować wycieczkę upewnijcie się, że auto ma sprawne ogrzewanie (i najlepiej klimę na dzień) :)!
Jedziemy oglądać buchające gejzery… Wszyscy “kopnięci” po ciężkiej nocy, śmierdzi siarą i zimno jak cholera! Ludziska skaczą przez sztucznie zrobiony gejzer, z którego oczywiście największa para bucha.
Zaś do Laguna Verde i kolejnego wulkanu - Licacahur (nie tak malowniczy jak poprzedni). Chyba jednak - może ze względu na porę roku, ponoć w porze deszczowej jest ciekawiej - nie zachwyciły nas ostatnie zjawiska szczególnie…
“Highlightem” tego dnia była jednak kąpiel w wodach termalnych: na dworze około zera, a w wodzie cieplutko! No i można się nieco obmyć po spartańskich warunkach w ciągu ostatnich kilku dni ;)! Śniadanko w budyneczku - mniam mniam :)!
Teraz już tylko 7h do Uyuni…
Po drodze jeszcze jednak atrakcja na pożegnanie: Pustynia Salvadora “Daly” (naprawdę tak napisali - kamloty na pustyni zbliżone do jednego z obrazów artysty;)!
Podsumowując: chyba lepiej - ze względu na telepanie się w jeepie zbyt męczace - wziąć wycieczkę na 2 dni, a wykąpac się koło Potosi w ciepłych źródłach, jeśli tak akurat marszruta wyda :)!
Powrót do Uyuni. Jesteśmy przemęczeni, autobus własnie uciekł (powrót ok. 17:30, autobus do Potosi o 18:00), nie chce nam się siedzieć kolejnych godzin w środku lokomocji, no i ciepła woda pod prysznicem kusi ;). Zostajemy na noc w Uyuni (3.700 m n.p.m.) - ciepły prysznic! :)))
07.06.2008 (sob.)
Uyuni. Hotel “Sajama”. 55 BOB / 2 os. (ok. 18 PLN)
Brrr… W łazience lód na umywalce ;)!
Udajemy się autobusem za 15 BOB (ok. 5 PLN) do Potosi. Wyruszamy o 9:50 (miało być o 9:30). Podróż trwa ok. 7,5 godzin. Mam już serdecznie dość uciskania siedzenia i nie kończącej się “trzęsiaczki” - droga szutrowa…
W sumie wyjechaliśmy z Salty o połnocy prawie pięć dni temu. Następnego dnia dobiliśmy do Uyuni, po drodze na krótko zatrzymując się w La Quiaca (Argentyna) i Villazon (Boliwia). Zaś do Tupizy i Uyuni. Następnie 3 dni prawie bez przerwy jeździliśmy jeepem po salarze m.in. Dość… Koka nie pomaga… Czuję się “a little bit dizzy“…
Mimo to, Potosi wydaje się czarujące.
Zaczynamy od lokalnego przysmaku: kurczęcia z patas (takie nasze “pyry”) (11 BOB, ok. 3.5 PLN).
Zahaczamy też o informację turystyczną no i m.in. nas przestrzegają… Będziemy mieć się na baczności.
Udaje się też wejść do kościoła Św. Franciszka, bo akurat w soboty są śluby, no i za darmo ;)!
Umieram… Na soroche… Na dziś koniec… Totalny “zmulec”… Choroba wysokościowa. Do łóżka i spać… :-I…